POLSKIE NAGRANIA

SOUNDTRACK KOLEJNYCH POKOLEŃ

Naj­pierw był kogu­cik. Kiedy ponad 60 lat temu powsta­wała firma Pol­skie Nagra­nia, jej logo­ty­pem stał się kogu­cik. Bez blu­eso­wych kono­ta­cji. To zro­zu­miałe, że Ludowe Pań­stwo (była połowa lat 50.) wspie­rało twór­czość ludową i z taką wła­śnie muzyką utoż­sa­miono dzia­łal­ność firmy fono­gra­ficz­nej. Ale – jak to w PRL bywało – wszystko roz­wi­jało się w opo­zy­cji do inten­cji władz. I tak wytwór­nia pły­towa, będąca w zało­że­niu „czyn­ni­kiem pań­stwo­twór­czym” (jak całe media) zaczęła wyda­wać – poza muzyką ludową i kla­syczną – muzykę popu­larną, awan­gar­dową, big beat, roc­k’n’roll i jazz.

W cza­sach, kiedy wyra­sta­łem na melo­mana, Pol­skie Nagra­nia były w kraju mono­po­li­stą. Jeżeli cze­goś nie było na pły­tach z kogu­cikiem, to zna­czy, że to nie ist­niało i już. A raczej, że było… nie­do­stępne. To fru­stru­jące ogra­ni­cze­nie z jed­nej strony ozna­czało brak dostępu do płyt wyko­naw­ców zachod­nich. Z dru­giej – skła­dało się na banal­nie pro­sty i powszech­nie akcep­to­wany fakt: Pol­skie Nagra­nia pisały sound­track do mojego życia i do życia moich rówie­śni­ków. Akcep­to­wa­li­śmy ten fakt z pokorą.

Fru­stra­cja życia w PRL pole­gała na nie­do­stęp­no­ści wszyst­kiego. Tym bar­dziej więc ogni­sko­wa­li­śmy uwagę na tym, co było dostępne. Nie można było kupić płyt The Beatles czy The Rol­ling Sto­nes, ale kata­log liczący ponad cztery tysiące tytu­łów musiał obfi­to­wać w muzyczne obja­wie­nia. I obfi­to­wał. Pol­skie Nagra­nia to była nie tylko marka – to był insty­tu­cja. Sezam i kata­log, pły­to­teka melo­mana, który potra­fił się poru­szać w labi­ryn­tach tytu­łów, aby wyła­wiać spo­śród nich muzyczne perły.

A było tych pereł znacz­nie wię­cej, niż nale­żało się spo­dzie­wać. Podob­nie jak w fono­gra­fii innych kra­jów, to nowe edy­cje pły­towe wyzna­czały kolejne kroki w karie­rze arty­sty. Podob­nie jak na tzw. Zacho­dzie, także i u nas kolej­nym edy­cjom towa­rzy­szyły czę­sto trasy kon­cer­towe. Insty­tu­cja, jaką były Pol­skie Nagra­nia, two­rzyła sku­tecz­nie kanon pol­skiej muzyki – bez względu na podziały gatun­kowe. Pow­sta­wały płyty słusz­nie cie­szące się sta­tu­sem albu­mów kul­to­wych, co uza­sad­niała ich rosnąca z latami ranga. Kilka przy­kła­dów: „Ewa Demar­czyk śpiewa pio­senki Zyg­munta Koniecz­nego”, zespół Klan i „Mro­wi­sko”, Dżam­ble i „Woła­nie o słońce nad świa­tem”, rewe­la­cyjny „Koro­wód” Marka Gre­chuty i Anawa. Kilka tytu­łów dla wta­jem­ni­czo­nych: „Astig­ma­tic” i „Enig­ma­tic”. Pierw­szy to histo­ryczny album Kwin­tetu Krzysz­tofa Komedy, drugi to płyta Nie­mena z pol­ską poezją.

Nie zapo­mi­najmy o poszu­ki­wa­nych przez kolek­cjo­ne­rów z całego świata nagra­niach muzyki poważ­nej – reci­ta­lach wybit­nych soli­stów (głów­nie pol­skich, ale także zagra­nicz­nych na wystę­pach w Pol­sce), archi­wach Kon­kursu Cho­pi­now­skiego, kro­ni­kach War­szaw­skiej Jesieni. Sam wywo­zi­łem za gra­nicę reci­tale Artura Rubin­ste­ina, Arturo Bene­det­tiego Miche­lan­ge­liego czy Witolda Mał­cu­żyń­skiego. Świa­to­wym feno­me­nem był album „Novi Sing Cho­pin”, mogli­śmy być z niego słusz­nie dumni.

To jasne, że Pol­skie Nagra­nia spe­cja­li­zo­wały się w pol­skiej muzyce. Firma robiła w sumie to samo, co jej zagra­niczne kole­żanki. Decca wyda­wała Bry­tyj­czy­ków, a Colum­bia arty­stów ame­ry­kań­skich. Przy całym braku zachod­nich tytu­łów na pol­skim rynku, rodzima fono­gra­fia ofe­ro­wała bar­dzo sze­ro­kie spec­trum muzyczne. A co wię­cej, pozwa­lała kra­jo­wym zespo­łom budo­wać swoją ory­gi­nal­ność.

Takim

niebywałym zjawiskiem

w pol­skiej muzyce była twór­czość zespołu Skal­do­wie, obcho­dzą­cego wła­śnie 50. rocz­nicę powsta­nia. Pol­skie Nagra­nia skoń­czą nie­długo 60 lat, są więc rówie­śni­kiem tego, co dzieje się na pol­skiej sce­nie popu­lar­nej. Tyle samo lat, co pol­ski big beat, ma seria „Polish Jazz”, wisienka na tor­cie rodzi­mej fono­gra­fii. Kata­log Pol­skich Nagrań to kro­nika kilku poko­leń.

A melo­ma­ni zawsze wyróż­niali się z tłumu, bez względu na epokę. Co wię­cej (to już zde­cy­do­wa­nie kolo­ryt lokalny), pano­wała moda na nosze­nie płyt pod pachą, ni­gdy w tor­bie. Nasze płyty okre­ślały nas, były wizy­tówką, ale i trans­pa­ren­tem, wyzwa­niem. Sta­wały się mani­fe­stem nie­za­leż­no­ści.

I tak jazz fani (tro­chę na podo­bień­stwo dzi­siej­szych hip­ste­rów) nosili się na czarno i epa­to­wali oto­cze­nie okład­kami Marka Kare­wi­cza, skła­da­ją­cymi się na nie­po­wta­rzalną serię „Polish Jazz”. Zmie­niali się ich idole, ale kozie bródki pozosta­wały takie same, pre­fe­ro­wali rogowe oku­lary i nagra­nia naj­wyż­szych lotów: „Astig­ma­tic” Komedy, „Bossa Nova” Novi Sin­gers, „Ten + Eight” Kury­le­wi­cza, „Con­stel­la­tion Live” Urba­niaka, „Live Embers” Mako­wi­cza, „Kuja­viak Goes Funky” Zbi­gniewa Namy­słow­skiego. I nowych, mło­dych grup – Extra Ball, Labo­ra­to­rium, Sun Ship.

Osobną kate­go­rię sta­no­wili „hipisi”. Zapewne w cza­sach PRL zasłu­gi­wali na cudzy­słów, ale mieli do wyboru wiele albu­mów ze zna­ko­mitą muzyką takich zespo­łów jak Anawa, Bre­akout, kolejne grupy Cze­sława Nie­mena, a wresz­cie – powa­la­jący ory­gi­nal­no­ścią – debiut pio­nier­skiej for­ma­cji Osjan. Pol­ska muzyka potra­fiła być rów­nie barwna, jak słu­cha­jący jej mło­dzi ludzie z dłu­gimi wło­sami.

W latach 80. nastą­piła praw­dziwa eks­plo­zja pol­skich zespo­łów roc­ko­wych i to Pol­skie Nagra­nia doku­men­to­wały ich twór­czość. Były to m.in. TSA, Repu­blika, Manaam, Oddział Zamknięty, Bajm, Urszula, Lady Pank, Dżem, Kombi, T. Love, Per­fect i Budka Suflera. Śpie­wamy ich prze­boje do dzi­siaj Kolejne poko­le­nie słu­cha­czy docze­kało się wła­snej ścieżki dźwię­ko­wej na pły­tach z kogut­kiem.

Ceny płyt w PRL były na „każdą kie­szeń”, cho­ciaż nie zawsze na kie­szeń mało­lata. Kosz­to­wały 65 zło­tych, kiedy dosta­wa­łem stówę na mie­siąc. Potem podro­żały na 80 zło­tych. Ale na­dal sta­no­wiło to jedną dzie­siąta ceny zachod­nich albu­mów, przy­wo­żo­nych do Pol­ski przez indy­wi­du­al­nych podróż­nych – melo­ma­nów i… nie tylko. Nag­min­nie han­dlo­wano zagra­nicz­nymi pły­tami na pchlich tar­gach (w mojej rodzin­nej War­sza­wie był to uro­czy Rynek Mariensz­tacki), ale naj­lep­sze zakupy można było zro­bić w Gdań­sku, zwłasz­cza w cza­sie Jar­marku Domi­ni­kań­skiego. Płyty przy­wo­zili mary­na­rze.

Pol­skie Nagra­nia nie były w sta­nie zaspo­koić potrzeb melo­ma­nów w zakre­sie nagrań zachod­nich, jed­nak – co warto doce­nić – nie pod­da­wały się bez walki. Poja­wiały się oka­zjo­nal­nie long­playe licen­cyjne, jak choćby roz­ch­wy­ty­wana płyta Abby „Water­loo”. A były też albumy Billa Haleya & The Comets, Pro­col Harum, a nawet Micha­ela Jack­sona, Bru­ce’a Spring­ste­ena i Leonarda Cohena.

Praw­dziwą mekką melo­ma­nów był w tam­tych latach sklep fir­mowy Pol­skich Nagrań, poło­żony w genial­nym miej­scu na rogu Nowego Światu i ulicy Świę­to­krzy­skiej. Wyobra­ża­łem sobie, że trzeba mieć świętą cier­pli­wość, żeby pra­co­wać w takim miej­scu (przy całej jego atrak­cyj­no­ści dla każ­dego kolek­cjo­nera). Sprze­dawca odpo­wia­dał tam na stałą serię pytań: Co będzie? Kiedy będzie? Dla­czego jesz­cze nie ma? Odpo­wiedź na to pierw­sze, wyrę­czała wytwór­nię z mozołu publi­ko­wa­nia zapo­wie­dzi. Odpo­wiedź na dru­gie z pytań zaha­czało o filo­zo­fię. Na trze­cie – to już była czy­sta meta­fi­zyka. Dzi­siaj nie każdy uwie­rzy, że w dniach pre­mier pły­to­wych (cho­ciaż wtedy mówiło się nie­ele­gancko, że coś „rzu­cili”), na rogu Nowego Światu i Świę­to­krzy­skiej usta­wiały się dłu­gie, entu­zja­styczne kolejki.

Wiele z ostatnich lat

minionego wieku

spę­dzi­łem za oce­anem – miesz­ka­łem i pra­co­wa­łem w Nowym Jorku i naresz­cie mia­łem dostęp do wszyst­kich płyt, o jakich mogłem sobie zama­rzyć. Korzy­sta­łem z tego skwa­pli­wie, powięk­sza­jąc moją kolek­cję o tytuły zagra­niczne – podob­nie jak przy wszyst­kich, naj­krót­szych nawet poby­tach na Zacho­dzie w latach wcze­śniej­szych. Ale sen­ty­ment do pol­skiej muzyki by­naj­mniej nie wyga­sał, docie­rały do mnie płyty z kraju. Nie zapo­mnę, jak mi namie­szały „Pie­śni Marka Gre­chuty do słów Tade­usza Nowaka” – nie mogłem się od tej muzyki ode­rwać!

Tym­cza­sem jed­nak Pol­skie Nagra­nia roz­po­częły edy­cję wybra­nych tytu­łów na pły­tach kom­pak­to­wych i to one stały się łako­mym kąskiem pol­skich melo­ma­nów miesz­ka­ją­cych za gra­nicą. I nagle odwró­cił się cały pro­ces przy­wo­że­nia płyt z zagra­nicy – kto­kol­wiek bywał w kraju i wra­cał do Sta­nów, musiał przy­wieźć naj­now­sze kom­pakty z pol­ską muzyką. Warto przy­po­mnieć, że uka­zało się ich w sumie ponad pół­tora tysiąca! Oczy­wi­ście sta­rzy melo­mani cele­bro­wali reedy­cje kul­to­wych albu­mów z daw­nych lat. Nie zapo­mnę noc­nych nasia­dó­wek – ame­ry­kań­ski bour­bon i pol­skie brzmie­nia.

Nie zapo­mnę także dys­ku­sji, z któ­rych część trwa zresztą do dzi­siaj. Pow­sta­wały ran­kingi. Naj­lep­sze pol­skie płyty wszech cza­sów – ale czy naj­lep­sze, to zna­czy ponad­cza­sowe, czy tylko ulu­bione? I od początku – pol­ski Top 10 (katorga), Top 15 (męka), Top 20 (tutaj już można był cho­ciaż poga­dać.) Pamię­tam, jak zapa­mię­tale bro­ni­łem takich płyt, jak „Strofki na gitarę” Sewe­ryna Kra­jew­skiego (to moim zda­niem abso­lutna perła), nara­ża­jąc się jed­nakowo jazz fanom (od „Astig­ma­tic”), hipi­som (od „Mro­wi­ska”) czy miło­śni­kom art-rocka (od Nie­mena i „Kry­wa­nia” Skal­dów). Przy tym cał­ko­wi­cie podzie­la­jąc ich zda­nie. Do dzi­siaj pro­wa­dzę taki mailowy ran­king z przy­ja­cie­lem z Toronto.

Ale to właśnie wtedy

już na samym początku

wol­no­ryn­ko­wych prze­mian, w kata­logu Pol­skich Nagrań poja­wił się widoczny bała­gan. Reedy­cje kolej­nych tytu­łów na CD spra­wiały wra­że­nie przy­pad­ko­wych, ambitne serie (jak „Polish Jazz”) padały po kilku nume­rach i nie znaj­do­wały kon­ty­nu­acji. Cze­ka­łem – cze­ka­li­śmy – na przy­zwo­ite reedy­cje naszych ulu­bio­nych long­playów (…).

I dla­tego tak się cie­szę, że Pol­skie Nagra­nia wra­cają do nas od początku w swo­jej peł­nej postaci. Zaj­mują należne im miej­sce nie tylko na pol­skim rynku muzycz­nym, ale w naszej świa­do­mo­ści i w naszych domach – w więk­szych lub mniej­szych kolek­cjach pły­to­wych, z któ­rych żadna bez muzyki z kata­logu Pol­skich Nagrań nie byłaby pełna. Zgod­nie ze znaną zasadą, lubimy słu­chać tego, co już znamy, a ja chęt­nie odświeżę zbiory o płyty naresz­cie wydane tak jak trzeba. Seria „Polish Jazz” – ten feno­men fono­gra­ficzny w skali świa­to­wej – uka­zuje się w pięk­nej edy­cji. (…) Pol­skie Nagra­nia w jej ramach ponow­nie zaczy­nają wyda­wać płyty z pre­mie­rową muzyką pol­skich arty­stów – w tej chwili ma już 84 volu­meny! Cze­kamy na nie…

A melo­mani – przede wszyst­kim Ci młodsi – ponow­nie się­gną po płyty z kogu­ci­kiem. Bo to będzie tak samo na cza­sie, tak samo cool, jak bywało w poprzed­nich deka­dach. Pol­skie Nagra­nia są znowu gotowe zapi­sy­wać i pre­zen­to­wać sound­track kolej­nych poko­leń. Tak jak to robią od ponad sześć­dzie­się­ciu lat.

Daniel Wyszo­grodzki